Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

Krawężnik od kuchni VII - z życia polskiego policjanta

89 933  
649   139  
Tym razem bez myśli przewodniej, stopniowania napięcia czy jakichkolwiek innych śladów głębszego sensu - dziś będzie po prostu krótka seria przypadków z życia krawężnika i nie tylko. Na koniec zaś kompletnie, absolutnie i dokumentnie nieprawdziwa historia - zapraszam.


Brooklyn, stan Nowy Jork, godzina… Nie, czekaj, wróć. Warszawa, województwo mazowieckie, piątek, godzina późna. Jedziemy sobie radiowozem, gdy widzimy szorującego na czerwonym gościa. Jego krok jasno wskazuje, że albo właśnie zerwał się huragan, albo koleś jest nawalony jak biszkopt. Podjeżdżamy, legitymujemy - chłopak właśnie wraca z imprezy, gdzie najwyraźniej przyjął taką dawkę alkoholu, że gdyby zbadać go alkomatem, urządzenie gotowe się spalić. Pouczamy za przejście na czerwonym (ruch tu prawie zerowy) i pytamy, gdzie jedzie.
- Na Urrrrrssssus, paniewładzkochoany, naurssssus.
- Panie, to kompletnie w drugą stronę. Tam pan musi jechać, rozumie pan? W tamtą stronę do przystanku (tu pokazuję paluchem kierunek w sposób tak wyraźny i wskazujący, jak to tylko możliwe)
- Oooooożeszkurwa… Dziękuję, panowie! Dzięki, bez was bym poszedł ssssałkiem nie na temat!
Mówi jegomość, po czym… Idzie dokładnie w tę samą stronę, w którą szedł przedtem. Wykonujemy z kolegą taktyczny facepalm i jedziemy dalej - koleś na izbę się nie kwalifikuje, a nas woła radiooperator, bo jest akcja.
W radiostacji rozlega się głos operatora: „Do wszystkich załóg, przy ulicy X jakichś trzech mężczyzn podjechało do człowieka stojącego na przystanku, siłą wsadziło go do samochodu i odjechało. Ktokolwiek wolny proszę podsunąć się w tamtą stronę”. Porwanie!
Włączamy „dyskotekę”, gaz w podłogę i jazda - lecimy w kierunku zgłoszenia, oczekując na dalsze detale, które nadchodzą wkrótce: „Do wszystkich załóg, odwołuję poprzednią wiadomość, to kryminalni ze Śródmieścia działają”. No tak…



Wieczór, odprawa do służby - przerywa ją informacja, że potrzeba załóg do zabezpieczenia miejsca zdarzenia, by poprzednia zmiana mogła zjechać. Docieramy na miejsce i dowiadujemy się, o co chodzi - otóż kobieta odeszła od swojego męża, zabierając dziecko, dziś zaś wróciła o czymś z nim porozmawiać. Zaczęła się kłótnia, w trakcie której gość chwycił za nóż i nie zważając na obecność kilkuletniej córki, zadał żonie około 40 ciosów nożem, po czym wyrzucił ją przez balkon. Wewnątrz istna masakra - w pokoju na całej podłodze jedna, wielka kałuża krwi, zapach, który atakuje moje nozdrza, przebija się dalej i świdruje mózg. Na ścianie przy drzwiach balkonowych widoczna jest nawet charakterystyczna smuga - zapewne sprawca tamtędy szorował (już) zwłokami żony, zanim je zrzucił. Miodzio. Niczym wróżbita Maciej widzę przyszłość tego dzieciaka - długa terapia elektrowstrząsami to tak na początek… Jedna z sąsiadek, mieszkająca ze sprawcą ściana w ścianę, mówi, że owszem, słyszała kłótnię, no i tak, słyszała potem krzyki tej kobiety, wzywanie pomocy, no ale nie dzwoniła na Policję, bo to przecież ich prywatna sprawa, a oni zawsze tacy spokojni byli... PKP - Pięknie, Kurwa, Pięknie…

Wigilia, środek nocy. Po mieście snują się całe tabuny „pasterkowiczów” - młodych ludzi, którzy pocisnęli rodzinie kit, że idą na pasterkę, a poszli się napić. Co chwilę wpadają kolejne zgłoszenia dotyczące zakłócenia ciszy nocnej - zwykle wywołanego przez grupy 15 i więcej osób. Jeździmy z wezwania na wezwanie, każdą kolejną grupkę informując, że sąsiedzi się skarżą i trzeba się przemieścić. Grupki przesuwają się w bardziej ustronne miejsca, my zaś od razu lecimy do następnych. Mandatów nikomu nie piszemy - święta są, kuna fak. Podjeżdżamy do kolejnej ekipy, kolega otwiera szybę i standardowo:
- Dobry wieczór, proszę państwa trzeba…
- Nie mają co te kurwy robić, jebane.
Rzuca w naszym kierunku odchodzący właśnie od grupki koleś w dresie, trzymający nonszalancko swą dziunię, której zapewne słowa te miały zaimponować. Dziś nazwalibyśmy go Sebixem, wówczas - po prostu idiotą. Gość jeszcze nie wie, że tej nocy plan zaszpanowania przed Karyną pójdzie bardzo, bardzo źle, ale nie uprzedzajmy faktów. Tak czy inaczej - tak to się nie będziemy bawić. Wychodzimy z wozu, kolega mówi „Zapraszamy do nas” - odpowiedzią jest soczyste „Chyba cię pojebało, dzieciaku” Sebka, który nie zwalnia. Pierwszy podbiega do niego mój kolega, wtedy zaś koleś wpada na bardzo kiepski pomysł szarpania się z wielkim jak brzoza policjantem - zanim dobiegam, facet ma już założone duszenie i zostaje w nim obalony na zad. Gdy pomagam podnieść naszego młodego gniewnego, z grupki osób wyrywa się dwóch innych, którzy dopadają mojego partnera z obu stron - jeden szarpie go za rękę lewą, drugi prawą. Ot tak, dla symetrii. Wyciągam gaz (czy właściwie - „Ręczny miotacz pieprzu” w żelu) i zachowując rzeczoną symetrię, częstuję nim najpierw jednego, potem drugiego „ratownika”. Szybkie odprowadzenie Sebka do radiowozu, wezwanie pomocy przez radio (grupa ma jakieś 20 osób, cała sytuacja bardzo łatwo może przybrać dla nas kiepski obrót) i podczas gdy kolega pilnuje prowodyra całego zamieszania, ja z tonfą w dłoni biegnę po tych, którzy chcieli go odbić - nietrudno ich znaleźć, to ci z czerwoną paszczą i gilem do pasa. Najpierw jeden ląduje w naszym radiowozie, potem drugi w samochodzie pierwszej z załóg, które przybyły na miejsce. Wszyscy trzej kończą na Kolskiej - dwóch zatrzymanych za naruszenie nietykalności funkcjonariusza, trzeci do tego zgarnia znieważenie. Lekcja na dziś: czasem policjant potrafi coś odpuścić, by nie eskalować agresji i uspokoić sytuację, ale jeśli już przekroczy się pewną granicę - rozliczy delikwenta ze wszystkiego. Po osadzeniu w Krainie Białych Koszul wracamy na komendę. Tam czeka na mnie dyżurny, którego planem na tę (świąteczną wszak) noc było zapewne zostawić na straży swoich dwóch pomocników, samemu zaś spać, kimać i drzemać, a gdzieś w międzyczasie udać się na małą sjestę. W każdym razie z pewnością nie przyjmować zatrzymanych. Dyżurny ten znany jest z tego, że lubi powydzierać paszczę z byle powodu, lecz gdy wchodzę do jego pomieszczenia, zachowuje niezwykły jak na niego spokój. Niczym Księciunio, zanim zapozna Toadiego ze swoją nową katapultą. Patrzy na mnie przeciągle, podnosi i pokazuje mi swoją książkę przebiegu służby, po czym mówi, początkowo spokojnie:
- Patrz, widzisz to? Już myślałem, że chociaż raz w tej zasranej książce nie będzie nic, oprócz przejęcia i zdania służby, że nie będzie żadnych wydarzeń, że spokój będzie. Że święta, luzik i laba! TO MUSIELIŚCIE SIĘ, KURWA, DAĆ ZGWAŁCIĆ!



Kolejny przeskok czasu i miejsca akcji - spokojną dniówkę przerywa nam zgłoszenie włamania. Lecimy na miejsce i pukamy do drzwi, na których widoczny jest… Pentagram z napisem „Vade Retro, Satana”. Moja marna łacina z liceum podpowiada mi, że to jakieś „cofnij się, szatanie” czy coś podobnego, więc już od samego wejścia interwencja zapowiada się… interesująco. Otwierający nam jegomość ma rozczochraną szopę na głowie i bałagan w oczach, ale po ostrzeżeniu na drzwiach kogoś takiego właśnie oczekiwaliśmy. Szybko okazuje się, że ten sam symbol i napis umieścił na wszystkich ścianach, podłogach i sufitach w mieszkaniu. Zapytany o to, któż mu się włamał, wyjaśnia, że ktoś wciąż przychodzi, włamuje się nie pozostawiając żadnych śladów i podmienia mu różne przedmioty na ich niemal idealne kopie! Aha. Nie, dziękuję, już mam pingwina. Na dowód działania tajemniczego oprawcy (czy germańskiego, zapewne nie dowiemy się nigdy) pokazuje mi swoje radio i jego kartę gwarancyjną. Triumfalnie wskazuje numer seryjny na urządzeniu, a następnie numer na karcie i informuje nas, że podmienili! Zerkam na kartę…
- Panie, ale pan mi pokazuje na radiu numer seryjny, a tu na symbol modelu. To dwa różne numery są.
- Eeeee… No nie, to ten sam numer powinien być! Ja panu mówię, no ten sam! Powinien!!!
- Aha… Wie pan, trochę pan słabo wygląda. Nie myślał pan o tym, żeby przejść się do lekarza?
- Nieeee, ja do lekarzy nie chodzę, bo to oszuści są. Ostatnio jak byłem, to chcieli mnie wysłać do psychiatry, że niby szajbus jestem!
- Taaaak… Wie pan, to my pokręcimy się po okolicy i zobaczymy, czy kogoś podejrzanego tu nie ma, a gdyby coś się jeszcze działo albo potrzebował pan naszej pomocy, to pan dzwoni...
Człowiek nie zagraża innym ani sobie, więc na siłę nikt go do psychiatry nie zaciągnie - nic więcej nie zrobimy, jazda dalej.



Wraz z M jedziemy na adres poszukiwanego. Mieszkanie otwiera nam dziewczyna, która twierdzi, że wynajmuje ten lokal, a żaden Brzęczyszczykiewicz tu nie mieszka. Sprawdzamy, czy aby na pewno jest sama, a następnie dziękujemy, wychodzimy i... idziemy do sąsiada z naprzeciwka, zweryfikować jej wersję. Ot, takie z nas podejrzliwe sukinkoty. Pukamy do drzwi, z wewnątrz dobiega nas cokolwiek zaskoczone „Chwilunia!”, a po chwili podwoje otwiera dosyć skołowany jegomość. Cofa się i rozmawia z nami w przedpokoju całkiem sporej kawalerki, pozostając przodem do wejścia. Podczas gdy M notuje i pyta, czy widział takiego a takiego klienta i kto mieszka pod numerem 66, ja dyskretnie rozglądam się po pomieszczeniu. Na ścianie za plecami gospodarza widoczny jest obraz z projektora, na nim zaś przeglądarka internetowa puszczona z lapka. W przeglądarce otwarte jest jakieś 6 okienek o dosyć wymownych tytułach, takich jak „3 napalone nastolatki i czarny ogier”, „Niegrzeczna uczennica poprawia oceny” itp. Obrazu całości pięknie dopełnia wielki, zajmujący centralną część obrazu napis, dumnie głoszący: „Nastąpi zamknięcie 6 kart, czy na pewno kontynuować?”. Mocno, naprawdę mocno staram się nie śmiać.
Nie jest łatwo.
Nie chcąc robić kolesiowi więcej wstydu niż trzeba, nie komentuję, zwyczajnie kończę rozmowę i wychodzę. Niemniej jednak wiele bym dał, by zobaczyć jego minę po tym, jak zamknąwszy drzwi odwrócił się frontem do swoich niegrzecznych pielęgniarek. „Firefox, Firefox, ty chuju…”.



Zmiana planu na pion kryminalny - tuptam sobie po wydziale w poszukiwaniu kierownika, by podbił mi jakiś kwitek. Znajduję go w pokoju koleżanki, oboje oglądają jakiś film na lapku - ona zszokowana, on rozbawiony do łez. Ekran ustawiony jest tyłem do mnie, ale już z daleka słyszę wydawane przez jakieś dziewczę „odgłosy natury”, świadczące o tym, że zawartość filmu nie nadaje się do wyświetlenia na kółku różańcowym. Na moje pytanie „O co kaman?” kierownik śmiejąc się odpowiada, że to nagranie do sprawy, w której dwie dziewczyny zgłosiły zgwałcenie - zeznały, że jakiś gość dosypał im czegoś do drinków, a następnie wykorzystując ich bezradność zgwałcił. Od razu widać, że coś jest nie halo - nagranie zgwałcenia na pewno nie wywołałoby takiej wesołości, nie wspominając o tym, że koleżanka nie pokazałaby go nikomu, kto widzieć go nie musi. Po zerknięciu na monitor oczom moim ukazuje się nader atrakcyjna blondynka, podskakująca z zapałem na kroczu delikwenta, oraz druga - z nie mniejszym zapałem - czyniąca to samo, siedząc na jego twarzy. Uśmiecham się mówiąc do kiero:
- No taaaa, straszliwie je gwałci, zwyrol jeden…
- O, a ta jedna nawet krzyczy.
- No pewnie wzywa pomocy. Ale z tego szoku zapomniała języka w gębie, więc tylko „Och” i „Ach”.
- Bez dwóch zdań.
- A teraz się zamieniają, pewnie od tego otumanienia.
- Taaaa...
Jedynie prowadząca sprawę koleżanka wydaje się nie podzielać naszego dobrego humoru - denerwuje się, że w tak poważnej sprawie można tak ściemniać, jak bohaterki filmu. Niestety w przypadku takich sytuacji wciąż problemem jest duża liczba spraw niezgłaszanych, podczas gdy wiele spośród tych trafiających do nas okazuje się ściemą. Sam robiący za wierzchowca koleś już raz został niesłusznie oskarżony o zgwałcenie, więc teraz nagrywa wszelkie jednorazowe przygody, coby nie zostać z ręką w nocniku (tudzież palcem w dupie, jakkolwiek na filmie nawet mu się to przytrafiło, gwoli ścisłości należy jednak dodać - dupa nie była jego). O ile samo nagrywanie osoby w takiej sytuacji bez jej wiedzy jest zabronione, to koleś oszczędził sobie tym samym poważniejszych problemów i wizyty na dołku.
Wychodząc mijam pokój, w którym prostytutka o kilkucentymetrowych tipsach usiłuje przekonać kolegę, że w Polsce to ona zbiera truskawki, oraz drugi, w którym inny kolega z sadystyczną satysfakcją odpytuje Sebixów wyklętych zatrzymanych na marszu 11 listopada z historii - wysypują się już na pytaniu „11 listopada którego roku?”, a potem jest tylko lepiej. Ot, dzień jak co dzień.



A w ramach epilogu - o ile wszystkie poprzednie historie to coś, co mi się przytrafiło, o tyle ta nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nic a nic. Nawet trochę. Powiem więcej - obrazuje ona niegodne, niezgodne z etyką munduru zachowania. Przytoczona tu zostanie jedynie w celach humorystycznych, zaś narrację z perspektywy pierwszej osoby utrzymam tylko po to, aby nie odstawała od reszty. Zrozumieli? To jedziemy.
Godzina 6:20 rano w niedzielę, spokój i cisza. Podczas gdy miasto odsypia sobotnie balety, my z M snujemy się pustymi ulicami w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Nocna służba zbliża się do końca, a nie była łatwa - jakiś zgon, mąż uparcie bijący żonę, która równie uparcie nie chce tego zgłosić, no i kilka pomniejszych starć różnego rodzaju z lokalną patologią. Z oczami na zapałkach i powoli wyłączającym się mózgiem próbujemy dotrwać do finału tej nierównej walki. Gdy mijamy jeden z okolicznych bloków, widzimy malutką staruszkę, która tupta gdzieś skoro świt. Starowinka macha nam i prosi o pomoc, więc wychodzimy z wozu i pytamy co się stało. Zabiedzona opowiada, jak to przez całą noc nie mogła spać, bo w mieszkaniu XX była impreza, a głośna muzyka i krzyki nie pozwoliły jej oka zmrużyć. Nie dzwoniła, bo myślała, że w końcu przestaną, ale trwało to przez całą noc i nie zdarza się po raz pierwszy, więc skoro nas zobaczyła, to pomyślała, że może coś poradzimy. Nie chce niczego zgłaszać na komendzie, bo nie chce mieć na pieńku z sąsiadami, ale prosi, by z nimi porozmawiać, bo ona zaraz wraca i chciałaby jeszcze pospać, ale tak to nie da rady.
Spoglądam na zegarek - cisza nocna się skończyła, właściwie to nie mamy tam czego szukać, bo i tak nie możemy już nikogo ukarać, a wniosku bez zgłoszenia nocnych ekscesów nie będzie. Jednocześnie jednak zrobiło nam się żal starszej pani, więc trudno - przejdziemy się i porozmawiamy, choć w tej sytuacji to trochę jak gra w pokera bez kart - nie ma nawet czym blefować. Budynek jest cokolwiek charakterystyczny, bowiem do poszczególnych mieszkań wchodzi się nie z klatki, lecz ze swoistego tarasu robiącego za korytarz. Dokładniej to z tarasu wchodzimy do otwartego przedpokoju, z którego prowadzą bezpośrednie już wejścia do dwóch-trzech lokali. Wchodzimy do takiego pomieszczenia i dzwonimy do drzwi, spoza których dobiega muza tak głośna, że aż dziw, że tynk z pobliskich ścian nie leci. Z wewnątrz standard - szuranie, gdy ktoś podchodzi do drzwi, uciszające wszystkich syczenie, przyciszenie muzy i szybka narada wojenna. Tym razem jednak zamiast standardowego w tej sytuacji otwarcia drzwi dobiega nas donośne i roześmiane:
- A my z policją to nie rozmawiamy, uahahahaha.
- Prosze otworzyć, ludziom spać nie dajecie.
- I chuj z nimi, uahahahahahaha.
Muza powraca tak samo głośna, jak była, a wzbierający we mnie przez całą noc wkurw powoli osiąga wartości krytyczne. Dwanaście godzin użerania się z różnymi gamoniami i na końcu jeszcze te bezczele nie dadzą ludziom spać. Noż kurwa, ja pierdolę. Ale nie ma co się wkurzać na rzeczy, na które nic się nie poradzi… Tylko czy aby na pewno? Spokojnie ogarniam pole i zmęczonym wzrokiem spoglądam w górę - a oczom moim ukazuje się las… znaczy się korki. Takie starego typu, wkręcane, umieszczone centralnie nad drzwiami. Rzucam spokojne:
- M, przyjacielu, te korki bardzo mi się podobają. Daj mi je.
M, w pierwszej chwili nieco zdziwiony tą prośbą, szybko łapie i uśmiecha się szeroko. Sięgający znacznie bliżej nieba ode mnie kolega z uśmiechem wykręca korki, po czym mi je podaje.
- I co teraz?
- Teraz to trzeba się zbierać, koniec służby się zbliża - odpowiadam, udając się w kierunku wyjścia.
Oddalamy się, fanty zaś lądują w śmietniku dwie ulice dalej. Dobre sposoby na niedobre osoby - jakkolwiek ten nie był może powodem do dumy, to uśmiecham się błogo na myśl o tym, że babcia prześpi się we względnym spokoju. Jest 6:30 rano w niedzielę, życzę szczęścia w poszukiwaniu sklepu z artykułami elektrycznymi.
Chuje.


Kończymy na dziś, natomiast kolejny art z tej serii będzie szczególny. W jaki sposób? Otóż bardzo prosty - będzie ostatni.

<<< Poprzedni odcinek <<<

4

Oglądany: 89933x | Komentarzy: 139 | Okejek: 649 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły
Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało