:"Interstellar" był reklamowany jako film, którzy ma być super zgodny z obecną wiedzą naukową, nawet zatrudnili w tym celu wybitnego fizyka (którego rola, jak mi się wydaje, ograniczyła się do wymyślenia wizualizacji czarnej dziury z dyskiem akrecyjnym i tego jak się wokół niej przestrzeń zagina). Tylko dlatego piszę w ogóle o takich rzeczach - twórcy zapowiadali coś konkretnego, a dali standardową hollywoodzką sieczkę. Mnie ten film rozczarował,, bo miałem co do niego konkretne oczekiwania. Tobie się podobało? To super, ale w dalszym ciągu jest to sieczka niewiele mająca z nauką wspólnego.
Oczywiście w wielu innych filmach też jest mnóstwo bzdur; ale po pierwsze to w żaden sposób nie wpływa na "Interstellar", po drugie - nikt raczej nie próbuje tych bzdur podpierać autorytetem znanego naukowca, a po trzecie - w dobrym filmie te bzdury przedstawione są tak, że to nie przeszkadza.
Ktoś powiedział kiedyś o Philipie K. Dicku, że jest to pisarz potrafiący - przynajmniej na czas czytania opowiadania - przekonać czytelnika do tego, że istnieje cywilizacja, której główną walutą jest marmolada pomarańczowa. I na tym właśnie polega problem z "Interstellar" - ten film czegoś takiego nie potrafi. I nie mówię tylko o aspekcie naukowym, którego bzdurność powinna być oczywista dla kogoś, kto skończył szkołę średnią, a który można by wybaczyć, gdyby film na innych polach się bronił (i gdyby nie to, że miała być ona jedną z mocnych stron filmu). Przede wszystkim cała fabuła jest wydumana i niewiarygodna, szczególnie w ramach tej konwencji, w której film osadzono.
Wygląda to tak:
NASA prowadzi tajne przygotowania do lotu w kosmos, który to lot ma uratować ludzkość przed zagładą, a polegać ma to na tym, że trzeba zbadać czarną dziurę, do której ni z tego ni z owego otworzyło się przejście w okolicach Jowisza. O tym wszystkim póki co nie wiemy, bo w tym czasie oglądamy jak były astronauta, który - jak się później okazało - jest najlepszym kandydatem na pilota wspomnianej tajnej misji, spokojnie uprawia sobie zboże. I choć ma on wszelkie kwalifikacje żeby polecieć, to nikt mu tego nie proponuje, a nawet nie zatrudnia go jako konsultanta (bo po co im wyszkolony astronauta, niech się bawi w rolnictwo). Do naszego astronauty docierają, przesłane przez niego samego z przyszłości za pomocą zaburzeń lokalnego pola grawitacyjnego i kurzu na podłodze, współrzędne tajnej siedziby NASA (co jest paradoksem tak w ogóle). Jedzie tam, włazi jak do siebie i tak jakoś w sumie bez żadnego "ale" biorą go na pilota.
Lecą sobie, dzieją się różne mniej lub bardziej ważne (i sensowne) rzeczy, jak choćby ta historia na planecie pokrytej wodą (i tu nie dość, że jest to bzdura pod względem fizycznym, to jeszcze ta dylatacja czasu kompletnie nic nie wnosi i do niczego nie służy; gdyby ten element usunąć, to film w żaden sposób by nie stracił, a pewnie nawet by zyskał). W końcu nasz astronauta włazi pod horyzont zdarzeń czarnej dziury, bada co było do zbadania, a tam jest cudowna maszynka zbudowana przez ludzi z przyszłości. Korzystając z niej wysyła sobie współrzędne tajnej siedziby NASA (za pomocą zaburzeń grawitacji i kurzu na podłodze), a swojej dorosłej córce - dane niezbędne do uratowania ludzkości (co, pomijając już totalnie debilny motyw z zepsutym zegarkiem i poruszaniem jego wskazówką, znów tworzy paradoks). Potem nagle coś go teleportuje w okolice Jowisza, gdzie go odnajdują w ostatniej chwili - tylko po to, żeby spotkać swoją starą już córkę, a chwilę potem wsiąść w statek kosmiczny i polecieć po płaczliwą panią doktor, która gdzieś tam się po drodze zawieruszyła.
Gdyby to była twórczość np. Mela Brooksa, to nikomu by to nie przeszkadzało, ale to było na poważnie. Bukartyk o takich filmach śpiewał:
Tragiczny poemat liryczny,
durny bezgranicznie, ale za to śliczny.
--