O tym, że są bardziej i mniej uzdolnieni ludzie w różnych dziedzinach, nie trzeba jak sądzę nikogo przekonywać. Widać to najczęściej wśród uczniów od najmłodszych lat. Nie od dziś wiadomo też, że niektórzy z tych mniej zdolnych dzięki pracowitości i wytrwałości wybijają się na szczyty zostawiając nawet tych zdolniejszych daleko w tyle. Nie jest wreszcie tajemnicą, że sporo nauczycieli promuje pracowitych średnio zdolnych przed zdolnymi średnio pracowitymi. I tu pojawia się moje pytanie: czy słusznie?
Nie chodzi mi przy tym o moralną słuszność tego, że jeśli ktoś osiąga ten sam efekt mniejszym wysiłkiem niż drugi, to powinien być może mieć z tego mniejsze profity. Chodzi mi o następujące pytanie: skoro można mieć predyspozycje do chwytania w lot matematyki, słówek z języka obcego, czy też nazw geograficznych, i tutaj wśród bardzo dobrych rozróżnia się "pracowitych" i "zdolnych", to dlaczego nie bierze się pod uwagę, że tak samo można mieć lub nie mieć predyspozycji do pracowitości jako takiej? Może można, a wręcz będę się upierał, że na pewno tak się dzieje.
Naturalnie nie chodzi tutaj o to, żeby usprawiedliwiać totalnych leni. Wyobraźmy sobie jednak następującą sytuację: dwóch uczniów, jeden jest zdolny, drugi średnio zdolny z matematyki. Powiedzmy, że są w maturalnej klasie i pierwszy jest w stanie osiągnąć stopień dobry, drugi zaś dostateczny, jeśli w ogóle nie będą pracowali, tylko "byli" na lekcjach. Obaj osiągają poziom zasługujący na bardzo dobry. Nie przeczę, że drugi musiał w to włożyć więcej pracy, ale czy ktoś potrafi zagwarantować, że włożył więcej wysiłku? Może jest tak, że ten pierwszy w ogóle nie ma predyspozycji do uczenia się i dla niego każda minuta nad podręcznikiem to mordęga, zaś drugi - nie mając zdolności w żadnym konkretnym kierunku - zwyczajnie lubi, umie się uczyć, a co najważniejsze - mało go to męczy? Dużo mniej niż przeciętniaka?
Dlaczego nauczyciel (nie uogólniam tu na wszystkich, podaję przykładowego, który tak robi), który nie patrzy, czy uczniowie "tyle samo umieją", bo ocenia to przez pryzmat zdolności, patrzy na to, czy "tyle samo pracują" nie bacząc, że tu też można być lub nie być zdolnym?
A że trzeba się nauczyć uczenia się i pracy? Matematyki tak samo trzeba się nauczyć, podobnie jak języka obcego (może nawet jaskrawszy przykład, bo matematyka być może komuś się w karierze nie przyda). Pracodawca zaś i rynek tak samo poważnie podejdą do argumentu "nie znam języka, bo jestem językowa noga" co do argumentu "nie mogę pracować na pełen etat, bo mnie wszystko szybko męczy". Więc dlaczego jedna z tych predyspozycji - bo nie są to nawet postawy czy cechy charakteru - jest istotniejsza niż druga?
Pozdrawiam,
Nie chodzi mi przy tym o moralną słuszność tego, że jeśli ktoś osiąga ten sam efekt mniejszym wysiłkiem niż drugi, to powinien być może mieć z tego mniejsze profity. Chodzi mi o następujące pytanie: skoro można mieć predyspozycje do chwytania w lot matematyki, słówek z języka obcego, czy też nazw geograficznych, i tutaj wśród bardzo dobrych rozróżnia się "pracowitych" i "zdolnych", to dlaczego nie bierze się pod uwagę, że tak samo można mieć lub nie mieć predyspozycji do pracowitości jako takiej? Może można, a wręcz będę się upierał, że na pewno tak się dzieje.
Naturalnie nie chodzi tutaj o to, żeby usprawiedliwiać totalnych leni. Wyobraźmy sobie jednak następującą sytuację: dwóch uczniów, jeden jest zdolny, drugi średnio zdolny z matematyki. Powiedzmy, że są w maturalnej klasie i pierwszy jest w stanie osiągnąć stopień dobry, drugi zaś dostateczny, jeśli w ogóle nie będą pracowali, tylko "byli" na lekcjach. Obaj osiągają poziom zasługujący na bardzo dobry. Nie przeczę, że drugi musiał w to włożyć więcej pracy, ale czy ktoś potrafi zagwarantować, że włożył więcej wysiłku? Może jest tak, że ten pierwszy w ogóle nie ma predyspozycji do uczenia się i dla niego każda minuta nad podręcznikiem to mordęga, zaś drugi - nie mając zdolności w żadnym konkretnym kierunku - zwyczajnie lubi, umie się uczyć, a co najważniejsze - mało go to męczy? Dużo mniej niż przeciętniaka?
Dlaczego nauczyciel (nie uogólniam tu na wszystkich, podaję przykładowego, który tak robi), który nie patrzy, czy uczniowie "tyle samo umieją", bo ocenia to przez pryzmat zdolności, patrzy na to, czy "tyle samo pracują" nie bacząc, że tu też można być lub nie być zdolnym?
A że trzeba się nauczyć uczenia się i pracy? Matematyki tak samo trzeba się nauczyć, podobnie jak języka obcego (może nawet jaskrawszy przykład, bo matematyka być może komuś się w karierze nie przyda). Pracodawca zaś i rynek tak samo poważnie podejdą do argumentu "nie znam języka, bo jestem językowa noga" co do argumentu "nie mogę pracować na pełen etat, bo mnie wszystko szybko męczy". Więc dlaczego jedna z tych predyspozycji - bo nie są to nawet postawy czy cechy charakteru - jest istotniejsza niż druga?
Pozdrawiam,
--
Pietshaq na YouTube